🦔 Wejście Na Kasprowy Wierch Forum

Taht being said, it is long walk down, which is much more harsh for your knees than walking up. 2) unless you are experienced mountain hiker 2.5h is probably underestimate - I never walked down from Kasprowy, but walked up few times, and it always took me longer then the offficial time. Report inappropriate content. Jak wczasy w Tatrach, to nie z rodziną. 500 złotych za wjazd na Kasprowy. Kolejka na Kasprowy Wierch dla rodziny to pożegnanie się z kilkoma stówkami, bowiem wjazd tam i z powrotem kosztuje blisko 500 zł (rodzina 2+2). Państwowa spółka Polskie Koleje Linowe wyciska z turystów jak z cytryny – na godzinę zarabiając nawet 21,5 tys. zł. Fatalne wieści dla odwiedzających w maju Tatry. Ci, którzy planowali wjechać na Kasprowy Wierch kolejką, będą musieli zmienić plany. Rozpoczęto właśnie prace związane z przeglądem technicznym kolejki. Zakończyła się także możliwość zimowego szaleństwa w Tatrach. Z użytku wyłączono już stacje narciarskie w rejonie Kasprowego Wierchu.To koniec sezonu narciarskiego w The cable car to Kasprowy Wierch is the only alpine cable car in Poland. The trip is full of great views and provides an unforgettable experience. The cable car’s upper station is located at an altitude of 1959 m (only 26 meters below the top of Kasprowy Wierch) and is the second highest building in Poland, after the Kasprowy Wierch Polska. : +48 018 20 20 300. : bok@pkl.pl. : strona www. Sezon zimowy: 18-12-2021 do 01-05-2022. Noclegi. Booking.com. Kasprowy Wierch jest jednym z najbardziej popularnych ośrodków narciarskich w Polsce. Jest położony na szczycie i północnych zboczach Kasprowego Wierchu w polskich Tatrach Zachodnich. Forum Polskich Wieżowców. Infrastruktura i Technologia. Infrastruktura kolejowa [PKL] Kolej na Kasprowy Wierch. Tags kolej linowa tatry. Jump to Latest Follow Kolejka na Kasprowy nieczynna od 30 października do 10 listopada 2023 W tych terminach trwać będzie przerwa techniczna, która uniemożliwi korzystanie z kolejki na Kasprowy Wierch. Wjazd na Jeśli nie jesteś doświadczony na tyle by bawić się w przekraczanie Orlej Grani pozostaje: Z Kasprowego do Murowańca, potem pod Gęsią Szyję i do Doliny Rybiego Potoku- asfaltem do Morskiego Oka. Szlaki: żółty /Kasprowy- Murowaniec/, zielony /Murowaniec- pod Gęsią Szyję/ i czerwony do samego Morskiego Oka. Lćm jakieś 6,5 godziny. The "Kasprowy Wierch" application is also an always up-to-date database of practical information related to the operation of the cable car and the tourist infrastructure on the summit and a weather forecast for the mountains. The mobile guide also works offline. Internet connection is only required to update the content the user may decide to 7J7SG. To miało być nasze powitanie zimowego sezonu w Tatrach. Niezbyt długa, łatwa wycieczka na jeden z najpopularniejszych szczytów. Bo Kasprowy Wierch to przecież jest prosta górka, prawda? A może jednak nie do końca? Niestety, nie wszystkie plany udaje się zrealizować. Czasem pomysły okazują się zbyt ambitne i na miejscu weryfikuje je pogoda lub warunki na trasie. Tak było między innymi początkiem tej zimy, gdy w jeden z ostatnich dni grudnia postanowiliśmy wybrać się na Kasprowy Wierch. Oto relacja z tej wycieczki. Pomysł Przez Święta w Tatrach napadało naprawdę dużo śniegu. Warunki na szlakach robiły się coraz gorsze, a zagrożenie lawinowe rosło z dnia na dzień. W końcu osiągnęło 3-ci stopień – dość wysoki, sugerujący raczej pozostanie w domu lub schronisku, ewentualnie krótki spacer przez którąś z dolin. Mimo to, ponieważ niedzielna pogoda zapowiadała się w Tatrach całkiem nieźle, chcieliśmy gdzieś wyskoczyć. Duża ilość śniegu i ryzyko lawin limitowały co prawda dostępne opcje, ale i z nich udało się coś wybrać. Padło na Kasprowy Wierch. Szlaki z Kuźnic i Hali Gąsienicowej są uważane za bezpieczne, a ze względu na popularność szczytu, istniała szansa, że będą już przetarte. A nawet jeśli nie, to może w niedziele zrobi to ktoś, kto wyruszy wcześniej niż my. Dojazd do Kuźnic Padło na autobus. Pobudka o 3:40, szybkie pakowanie przygotowanych wcześniej rzeczy i idziemy na dworzec. Tam kupujemy bilety na startujący o 4:58 kurs i chwilę później jesteśmy już w drodze do Zakopanego. Według mnie, zimą jest to najlepsze z dostępnych połączeń. Na miejsce docieramy parę minut po 7-mej. Z dworca przechodzimy na stanowisko, z którego ruszają busy do Kuźnic i czekamy chwilę, aż jakiś podjedzie. Po około 20 minutach kierowca rusza i zawozi nas na parking pod stacją kolejki linowej. Zielonym szlakiem na Kasprowy Wierch Od momentu przyjazdu do Zakopanego jesteśmy zaskoczeni pogodą. Niestety, zaskoczeni negatywnie bo zamiast czystego nieba, mamy pełne zachmurzenie, kilkusetmetrową widoczność i niewielkie opady śniegu. Choć z drugiej strony, miało być też zimno i wietrznie, a jest całkiem przyjemnie. Czyli prognoza zupełnie nietrafiona. Mimo to, decydujemy się trzymać planu i atakować Kasprowy. Mamy nadzieję, że z biegiem czasu chmury się rozejdą albo wyjdziemy ponad nie. Wchodząc na szlak, widzimy również świeże ślady stóp innych osób, które ruszyły przed nami w stronę szczytu. Zielony szlak zaczyna się praktycznie tuż przy stacji kolejki. Początkowo biegnie razem z niebieskim, prowadzącym na Giewont. Dopiero kawałek dalej rozdzielają się: ten na Kasprowy odbija lekko w lewo. Mijamy teren elektrowni wodnej w Kuźnicach, a następnie ruszamy dalej po dobrze wydeptanej ścieżce. Da się zauważyć ślady nart oraz co najmniej kilku osób, które musiały dzisiaj tędy iść. Początek zielonego szlaku na Kasprowy Wierch. Kawałek dalej szlak zbliża do potoku Bystra i prowadzi chwilę jego wschodnim brzegiem. Tu nadal mamy całkiem nieźle przetartą ścieżkę. Chwila marszu nad brzegiem potoku Bystra. Parę minut później ścieżka wchodzi wgłąb lasu i zaczyna oddalać od strumienia. Idziemy nią chwilę, aż do najbliższego rozdroża. Tam pieszy szlak odbija w lewo, a trasa dla narciarzy wiedzie prosto, wgłąb Doliny Goryczkowej. Zimowy krajobraz na szlaku na Kasprowy. Koniec części wspólnej z trasą narciarską. Od tego momentu idzie się nieco gorzej. Ścieżka jest co prawda przetarta, ale śnieg głębszy i podłoże nierówne. Na szczęście nie ma jeszcze nowy o zapadaniu się na więcej niż parę centymetrów. Nie jest również ślisko, więc raki póki co zostają w plecaku. Nie przydadzą się zresztą dziś ani razu. Maszerujemy przez chwilę lasem, po czym wychodzimy na otwarty teren. Przez nami, lekko po prawej stronie widzimy już stację pośrednią kolejki linowej. Jest blisko, ale nim tam dotrzemy minie jeszcze co najmniej pół godziny. Szlak wytyczono tu bowiem po bardzo okrężnej trasie, co wydłuża podejście, ale sprawia również, że nie ma praktycznie nic stromego i naprawdę ciężko się zmęczyć. Przejście przez polanę. Na południowym krańcu polany szlak skręca w prawo, nieznacznie wznosi ku górze, a następnie ponownie wprowadza nas między drzewa. W takim krajobrazie będziemy szli już aż do środkowej stacji kolejki. Jedynym urozmaiceniem będzie parę ledwo widocznych we mgle skałek po lewej stronie. Las za polaną. Parę skałek po lewej stronie szlaku. W ich zboczach znajdują się wejścia do kilku średniej wielkości jaskich. W pobliżu pośredniej stacji kolejki na Kasprowy Wierch. W sezonie letnim jest tu szeroka droga, którą bez problemu można pokonać samochodem terenowym. Myślenickie Turnie – to tu zbudowano stację przesiadkową dla kolejki na Kasprowy Wierch. Po dotarciu w okolice budynku zauważamy narastającą wilgotność oraz chwilowo intensywniejszy opad śniegu. Szczyt nadal jest we mgle, widoczność wynosi jakieś 200 metrów. Zastanawiamy się czy iść dalej, ale ponieważ ścieżka ciągle jest przetarta, a pogoda nie stanowi zagrożenia, decydujemy się kontynuować wycieczkę. Nad stacją szlak robi się zauważalnie bardziej stromy. Tempo zwalnia, ale nie jakoś drastycznie. Podłoże też jest podobnej jakości co wcześniej, choć można zauważyć, że po bokach ścieżki może być nawet metr śniegu. Szlak na Kasprowy powyżej stacji przesiadkowej. Na tym etapie ścieżka prowadzi głównie lasem. Od czasu do czasu nad głowami mamy kable od kolejki. Rano jeszcze nie jeździła. Dopiero teraz zaczynają się pierwsze kursy, więc co kilka – kilkanaście minut możemy dostrzec któryś z wagoników. Wagonik oraz jeden z słupów kolejki linowej. Tu po raz pierwszy spotykamy dziś innego turystę. Młody mężczyzna, schodzi w dół, całe ubranie ma oblepione śniegiem. Raczej nie świadczy to zbyt dobrze o warunkach powyżej. Po chwili rozmowy dowiadujemy się, że w pewnym momencie szlak się urywa, a świeżego śniegu jest nawet półtora metra. Pewnie nie wejdziemy, ale życzy nam powodzenia. Chwilę za nim wracają kolejni. Również poddali się w tym samym miejscu. Wygląda na to, że za Suchą Czubą szlak jest dziś nie do przejścia. Mimo wszystko, decydujemy się iść tak daleko, jak będzie to mieć sens. Powoli zbliżamy się do granicy lasu. Drzewka robią się coraz niższe, śniegu jest więcej, widoczność spada jeszcze bardziej. Przy dobrej pogodzie jest tu kilka niezłych punktów widokowych. Dziś możemy oglądać jedynie biel i szarość. Powoli wychodzimy ponad granicę lasu. Kawałek dalej stajemy przez moim zdaniem najtrudniejszym miejscem tego szlaku (zimą oczywiście). Do pokonania jest trawers zbocza Suchej Czuby. W zależności od warunków śniegowych może być on dość stromy, a ewentualny upadek skończy się w dolinie kilkadziesiąt metrów poniżej. Bywało, że to właśnie przed tym miejscem zakładałem raki lub po raz pierwszy sięgałem po czekan. Dziś, na szczęście, nie wygląda to źle. Śnieg nie jest śliski, a wydeptana ścieżka pozostawia trochę rezerwy od eksponowanej krawędzi. Można przejść w miarę bezstresowo. Nieco eksponowany trawers zbocza Suchej Czuby. Za trawersem ekspozycja maleje. Szlak zaczyna zakręcać w lewo i okrążać Suchą Czubę od zachodu. Tu spotykamy kolejną wracającą osobę. I ta również mówi nam o rychłym końcu szlaku. Jeszcze 50, może 100 metrów i tyle – dalej się nie da. No dobra, idziemy sami sprawdzić. Odchodzimy Czubę i faktycznie, w pewnym momencie trasa się urywa. Wąska, przetarta ścieżka zamienia się w białą ścianę sięgającą mi powyżej pasa. Próbuję się w nią wbić, ale nie jest to łatwe zadanie. Z każdym krokiem ląduję głębiej w sypkim puchu. Nie, to nie ma sensu. Nie przetrzemy tej drogi, wątpię, by ktokolwiek dotarł dziś na szczyt. Szlak w pewnym momencie się urywa. Przecieranie dalszej części to jednak ogromny wysiłek. W tym miejscu zapada ostateczna decyzja o odwrocie. Wycof spod Kasprowego No cóż, nie zawsze musi się udawać. Zawracamy i ruszamy w dół tą samą trasą. Innego wyjście w sumie nie ma. Ponownie obchodzimy Czubę, robimy ten nieprzyjemny trawers, po czym zbliżamy do granicy lasu, którym dotrzemy do stacji przesiadkowej. Wracając spotykamy jeszcze kilku innych ludzi, wchodzących samemu lub w grupach. Część z nich pyta o warunki. Mówimy dokąd się da dojść, ale nie są tym zaskoczeni. Pewnie wcześniej rozmawiali już z innymi wracającymi. Idą dalej z takich samym zamiarem, co my – dojść dokąd się da, mając przy okazji trochę radochy z zabawy w świeżym śniegu. W okolicach stacji warunki nieco się poprawiają. Na moment przestaje padać, widoczność wzrasta. Wciąż nie ma jednak mowy o czystym niebie i słońcu, które zapowiadały prognozy. Schodząc w stronę Kuźnic spotykamy jeszcze wiele innych osób. Część chce iść na szczyt, większość wygląda jednak na robiących tylko krótki spacer. Na nas największe wrażenie robi jednak trzech Hindusów z… parasolem. No cóż, skoro pada, to się chłopaki przygotowali ;) Zejście w powrotem do Kuźnic. Reszta drogi powrotnej przebiega już bez urozmaiceń. To dokładnie ta sama trasa co rano, więc nie będę jej szczegółowo opisywał. Kończymy po około 4-ech godzinach. Szybko, ale niestety bez osiągnięcia celu. Powrót Bus do centrum już czeka, więc od razu zajmujemy wolne miejsca i chwilę czekamy na odjazd. W Zakopanem też mamy szczęście. Autobus podstawiony, siedzenia dostępne, odjazd za parę minut. Idealnie. Później problemem było tylko trochę korków na Zakopiance, ale to akurat nie było zaskoczeniem. W weekendy 2,5 – 3 godziny jazdy do Krakowa to niestety standard. Podsumowanie wycieczki Po późniejszym sprawdzeniu, okazało się, że doszliśmy na wysokość około 1720 – 1730 metrów. Do szczytu zostało lekko ponad kilometr, co w normalnych warunkach pewnie zajęłoby nam około 45 minut. Dziś niestety, góra nie była zbyt gościnna i nie wpuściła nas na szczyt. Wątpię, by wpuściła kogokolwiek, kto chciałby tam wejść pieszo z Kuźnic. No cóż, takie ryzyko zimą, szczególnie po dużych opadach. Mimo wszystko, nie żałuję, że spróbowaliśmy. Zabawy było sporo, a i drobna lekcja pokory na pewno nie zaszkodzi. Mapka z zaznaczonym odcinkiem, który udało się pokonać: Autor: BetiKaOpracowano: 2012-09-30 21:37:33Trasa: Kasprowy Wierch Przełęcz pod Kopą Kondracką Kopa Kondracka Przełęcz Kondracka Kondracka Przełęcz Wyżnia Giewont Kondracka Przełęcz Wyżnia Przełęcz w Grzybowcu Polana Strążyska Roma Może to będzie mniej męczące niż podejście z Kuźnic? Zaczynając o ósmej z Kasprowego można na obiad zejść do schroniska na Polanie Strążyskiej. Proszę o komentarze oraz ew. uwagi ;-) Autor: ShelluOpracowano: 2014-07-05 21:43:24Trasa: Murowanica Nosal Nosalowa Przełęcz Kuźnice Przełęcz między Kopami Schronisko PTTK na Hali Gąsienicowej Czarny Staw Gąsienicowy Kościelec Przełęcz Karb Zielony Staw Gąsienicowy Dwoiśniak Kasprowy Wierch Przełęcz pod Kopą Kondracką Kopa Kondracka Przełęcz Kondracka Kondracka Przełęcz Wyżnia Giewont Kondracka Przełęcz Wyżnia Przełęcz w Grzybowcu Polana Strążyska Roma Z wycieczką (powrotem) w Tatry nosiłem się już od sporego czasu. Zawsze jednak brakowało decyzji. Bliżej z Katowic mam do Beskidu Śląskiego i tam najczęściej kierowały się moje kroki. Tym razem jednak powiedziałem, dość. Czas wrócić tam, gdzie jest najpiękniej. Po zaplanowaniu całej trasy udałem się w czwartek 26 czerwca do Zakopanego. Po krótkim spacerze i kwaterunku można było nabierać sił. Wieczorem mały rekonesans na dojście dość specyficzną trasą do szlaku zielonego, który miał być startem do przygody. Piątkową trasę zielonym szlakiem na Nosal rozpocząłem nie od samego początku, tylko dosłownie kawałeczek dalej. Zaczynałem bowiem z ulicy Jaszczurówka-Bory i ścieżką obok klasztoru Urszulanek dostałem się na zbocze góry pod las, skąd po przejściu nad wyciągami, ścieżką dotarłem właśnie do zielonego szlaku – dokładnie miejsca, gdzie zaczyna się strome podejście na Nosal. Na szlak wszedłem o godzinie i od tej pory zaczęła się moja 15-godzinna wędrówka po Tatrach. Rozważałem wcześniej ominięcie Nosala i przez Kuźnice spokojne dojście do Hali Gąsienicowej, ale stwierdziłem, że dobra rozgrzewka na początek się przyda. Mam jednak trochę to do siebie, że spory wysiłek w godzinach wczesnoporannych powoduje u mnie lekkie zawroty głowy, dlatego mimo że żwawym krokiem, to kilka razy po drodze przystanąłem. Podejście od razu dość konkretne, trzeba się nieco wysilić. Piękna pogoda zachęcała do chodzenia. Na razie żywej duszy nie spotkałem, poza jednym człowiekiem schodzącym z Nosala, gdzieś w środku drogi. Drewniane i kamienne schodki powodują, że trzeba wysoko unosić nogi przy kolejnych krokach. Myślę, że ta góra jest idealna do treningów siłowych nóg. Wysiłek jest nie za długi, ale intensywny. Co jakiś czas patrząc w bok odsłaniała mi się panorama Tatr, coraz to wyższe partie. Po drodze kilka urwisk, niby niewysoka góra, ale lepiej do niektórych krawędzi się nie zbliżać. Ładne „rzeźbione” można powiedzieć skały, jedna z nich (jak wyczytałem) przypomina psa i rzeczywiście tak jest. Wejście na szczyt nie zajmuje mi „ustawowych” (czyli z drogowskazu) 55 minut, a zaledwie 35, mimo wspomnianych krótkich postojów. Ze szczytu rozpościera się piękna panorama na niektóre... dalsze cele mojej podróży. Co prawda Orla Perć tym razem celem nie była, ale jej fragmenty również świetnie było widać tego poranka widać. Po jakichś 10 minutach spędzonych na szczycie udałem się w dalszą drogę. Kontynuowałem trasę zielonym szlakiem w kierunku Nosalowej Przełęczy, a za nią aż do skrzyżowania z niebieskim szlakiem z Kuźnic. Ta droga przebiegła bardzo szybko, na odpoczynku po wejściu na Nosal. Gdy dotarłem do niebieskiego szklaku skierowałem się w stronę Hali Gąsienicowej. Tam też zobaczyłem pierwszych turystów podążających w tę samą stronę. Z czasem było ich coraz więcej. Podczas całej drogi można było zobaczyć różne tempo wchodzących osób, zależne pewnie zarówno od wieku, kondycji jak i... posiadania plecaka lub nie. Ja szedłem swoim równym tempem i trochę osób wyprzedziłem, ale też i kilka osób wyprzedziło mnie. Czasem mam wrażenie, że niektórzy w górach są na wyścigach. Owszem – dobrze jest mieć dobrą formę, ale nie o to, by wyprzedzać przecież chodzi. Droga jak wiadomo jest pod górę przez sporą część no i po kamieniach. Może nie są one jakoś uciążliwe, ale jednak trzeba patrzeć pod nogi. Najpierw las, potem droga przez Skupinów Upłaz, w końcu jesteśmy na Przełęczy Między Kopami, z których w każdą stronę roztaczają się piękne widoki, widać między innymi Giewont z bardzo nietypowej perspektywy, można też przyjrzeć się z daleka Kasprowemu. Wkrótce rozpoczyna się zejście na Halę Gąsienicową i tutaj odsłania się Orla Perć, a także Kościelec, który miał być jednym z kolejnych etapów wycieczki. Sama Hala również piękna, cudowna przyroda i – mimo sporej ilości turystów – poczucie spokoju. W schronisku Murowaniec zrobiłem sobie dłuższą – około 40-minutową przerwę – na bardziej obfite śniadanie niż to, które zjadłem przed wyjściem. Co prawda za trzy parówki i trzy kromki chleba trzeba zapłacić 15 złotych, ale nie ma sensu poskąpić kilku złotych, a potem umierać z głodu. Tak więc właściwy posiłek właśnie przyjąłem tam. Większość ludzi siedziała na zewnątrz, w środku było raptem kilkanaście osób. Po zjedzeniu jeszcze rzut oka na monitor z warunkami panującymi w kilku miejscach w Tatrach (z którejś ze stron internetowych). Patrzę – Kasprowy OK, można iść dalej. Z Murowańca udałem się nad Czarny Staw Gąsienicowy. Droga przebiegła szybko i sprawnie po kamiennych płytach. Oczom moim ukazywał się coraz bardziej Kościelec i... coraz bardziej mnie przerażał. Niewielka, ale wysoka, pionowa góra, która z tej perspektywy wydaje się bardzo trudna do wejścia. Zacząłem rozważać, na ile na wyższych partiach warunki mogą utrudniać wejście. Kościelec ma 2155 metrów a na jego zboczu można było widzieć duży płat śniegu. Nie znając do końca drogi wejścia na szczyt, obawiałem się, że właśnie w okolicach tego śniegu może znajdować się trasa szlaku. Widoki nad Czarnym Stawem przepiękne, okolice Zawratu i dalej Orlej Perci, no i właśnie Kościelec na pierwszym planie. Na Przełęcz Karb i tak miałem iść, więc jeszcze część drogi bez dyskusji była przede mną, ciągle miałem natomiast wątpliwości, czy udać się dalej czarnym szlakiem na szczyt, czy od razu odbić w kierunku Kasprowego. Zyskałbym na tym 2 godziny, ale przecież nie o czas tu chodzi. Droga na Karb w większości po sporych kamieniach, mocno pod górę – trzeba przyznać, że adrenalina niwelowała ubytek sił (albo raczej wzmagała te siły). Dodatkowo widok z góry na Czarny Staw i odbijające się w nim góry jest wspaniały. Doszedłszy na Mały Kościelec spotkałem turystę w mocno średnim wieku (pod sześćdziesiątkę) widać, że zaprawionego w górskich bojach. Spytałem, czy był na szczycie, odpowiedział, że teraz już by nie dał rady (głównie zejść, bo wejść jeszcze tak). Natomiast opowiedział, że był kilka razy w przeszłości. Gdy ja powiedziałem mu o swoich wątpliwościach, powiedział jedno zdanie - „ta góra to straszna franca, ale jak pan nie pójdzie, będzie pan żałował do końca życia”. To zdanie mnie przekonało i zapadła decyzja – idę. Oczywiście z rozsądkiem w głowie, że gdy gdzieś tam będzie za dużo wody na podejściach, skały i kamienie będą śliskie, nastąpi natychmiastowy odwrót. A cała góra można powiedzieć mocno „lśniła” w promieniach słonecznych, co sugerowało, że tej wilgoci jest tam sporo. Po chwili dotarłem do Przełęczy Karb i chwilę odpocząłem, aby nabrać sił. Na nieszczęście trafiłem na coś, czego bardzo nie lubię. Grupka młodych ludzi również tam odpoczywała i miała „super” temat. Rozmawiali o wypadkach w górach, o upadkach w przepaść i śmierci oraz roztrząsali dylematy związane ze śmiercią wspinaczy, alpinistów itd. w górach, o ich odpowiedzialności za rodziny... Temat zawsze ważny, ale przyznam, że będąc w górach takie gadki można sobie darować, bo tylko mogą obniżyć morale samych siebie i wszystkich dookoła. Owszem, odpowiedzialność jest bardzo ważna, ale tego typu dylematy niech pozostaną przed wyprawą – niech będą kwestią wyboru czy idę w góry czy nie. A jeśli zdecydowałem się iść, to po prostu należy to robić odpowiedzialnie, właśnie choćby z myślą o rodzinie, czyli nie porywać na rzeczy, które przerastają możliwości w danym momencie. Takie rozmowy, jakie usłyszałem, miały w sobie dużo z defetyzmu... Nie zważając jednak na to, po zapoznaniu się z ostrzeżeniem o „bardzo trudnym szlaku” rozpocząłem wędrówkę na Kościelec. Góra jest dość stroma, jednak dzięki zakosom nie odczuwa się tego tak bardzo. Podejście po kamieniach wymagało wysiłku, a od pewnego momentu trzeba było zacząć sobie pomagać rękami. Na górę próbowały się dostać także dziewczyny. W jednym miejscu, gdzie trzeba było już ewidentnie się wspiąć jedna z nich zapytała mnie, gdy już byłem na górze, czy dalej jest szlak. Odpowiedziałem, że tak, ale później już jej nie widziałem, co świadczyło o tym, że zrezygnowała. Elementów wspinaczkowych było kilka, podobnie jak sporych płaskich skał, po których też umiejętnie trzeba było jakoś przedostać się do góry. Mimo wszystko jednak wydaje się, że człowiek ze średnią kondycją i siłą oraz ogólnym rozgarnięciem (czyli umiejętnością skupienia się i odpowiedzialnością) powinien tę trasę przejść bez problemu. Przyznam, że miałem sporo szczęścia, że gdy wchodziłem do góry, było bardzo mało ludzi na trasie, a potem na szczycie, bo później schodząc była ich cała masa i minąłem pewnie z 20-30 osób. Ostatnie podejście również wymagało użycia rąk, ale za chwilę można było już znaleźć się na szczycie. Miejsce, z którego widać wszystkie stawy Gąsienicowe. Piękny widok na Świnicę i Orlą Perć. Widać Giewont i Kasprowy, czyli dalsze cele wędrówki. Widać schronisko w Murowańcu. Ilość śniegu na zboczach Tatr Wysokich widocznych z tej strony sugerowała, że z wyprawą na Orlą Perć na razie lepiej się wstrzymać (znaczy poczekać do lipca/sierpnia). Prawdopodobnie w „paru” miejscach pokrywa śnieżna byłaby mocno niebezpieczna, więc nie ma co porywać się z motyką na... śnieg. Ale za jakiś czas jak najbardziej. Porozmawiałem z osobami, które były na szczycie, odsłuchałem utworu „Zawrat” z filmu „Prowokator” (muzyka Michała Lorenca z tego filmu, kręconego w dużej mierze właśnie w Tatrach, idealnie pasuje). Co prawda w albumie jest także utwór „Kościelec”, ale on na ten moment jakoś nie był na topie w mojej głowie. Po odpoczynku i posileniu się ciastkami udałem się w drogę powrotną. Tu było nieco trudniej niż na wejściu, z wiadomego względu, czyli konieczności stawiania nóg i szukania punktu oparcia pod (za) sobą, czyli nie w pełni zasięgu wzroku. Dlatego wysiłek był nieco większy. Natomiast poza elementami wspinaczkowymi zejście też jest nieco zdradliwe, bo niektóre mniejsze kamienie mogą lekko wyślizgiwać się spod stóp i przyznam, że raz w niegroźnym miejscu wylądowałem na tyłku, mimo zachowywania sporej koncentracji. Tak jak pisałem, mijałem wiele osób i tylko się cieszyłem, że pojawiły się dopiero teraz. Po niedługim czasie znalazłem się ponownie na Przełęczy Karb. Gdy spojrzałem jeszcze raz za siebie, aby ujrzeć Kościelec z tą wchodzącą zygzakiem masą ludzi, miałem takie trochę skojarzenie z Wieżą Babel. Sam natomiast po chwili przerwy i rozmowie z napotkanymi na przełęczy osobami udałem się dalej. Teraz czas było dostać się na Kasprowy – najpierw drogą do Zielonego Stawu, potem skręcając żółtym szlakiem na wysokości Dwoiśniaka. Droga spokojna, trochę w dół i trochę po równi. Jako, że było już po miałem za sobą ponad 6 godzin drogi. Fizycznego zmęczenia nie odczuwałem w ogóle, natomiast idąc cały czas nie pod górę, trochę mnie zaczęło nużyć. Droga po kamieniach była łatwa, gdzieniegdzie zalegały małe płaty śniegu, za to dużo więcej było ich na zboczu Świnicy i okolic. Co ciekawe jedna kobieta, która również była na Kościelcu i umawiała się z koleżanką będącą na Kasprowym, wybrała drogę „w lewo” na wysokości Zielonego Stawu, czyli czarnym szlakiem na Świnicką Przełęcz. Było tam sporo śniegu, tak więc ja się na to nie zdecydowałem. Przejście obok Zielonego Stawu Gąsienicowego – wzdłuż wybrzeża – jest bardzo klimatyczne. Po minięciu kilku stawów i stawików doszedłem do kolejki krzesełkowej (nieczynnej) i do wspomnianego żółtego szlaku. Szczyt Kasprowego wraz ze stacją nie wydawał się jakiś specjalnie odległy. W uszach dźwięczały mi jednak słowa jednego z turystów na Kościelcu, który pokazując świetnie widoczną z góry całą drogę na Kasprowy, że ona tylko wydaje się taka „w miarę łagodna”, a w rzeczywistości daje w kość... Przyznam, że to podejście było dla mnie najtrudniejsze podczas całego dnia. Niby na drogowskazie było napisane 50', ale ja szedłem 1h15'. Ciągle pod górę, może nie bardzo stromo (bardziej strome podejścia mamy choćby na taki Stożek czy Czantorię), ale jednak pod sporym kątem. Tutaj ta trasa plus już ponad 7 godzin marszu mimo powolnego, choć równego tempa, dawały znać o sobie. Najgorsze w takich sytuacjach jest to, że szczyt nie wydaje się przybliżać, co lekko frustruje. Po jakimś czasie co kilkadziesiąt kroków zacząłem przystawać na kilkadziesiąt sekund. Sporo ludzi schodziło ze szczytu. Ja wszedłem na niego w końcu przed Szczerze mówiąc byłem dość głodny i liczyłem, że coś na górze uda się zjeść. Wcześniej szukałem w internecie informacji na temat gastronomii na Kasprowym, ale nie dotarłem do informacji o godzinach otwarcia, względnie zawieszenia okresowego działalności na czas remontu kolejki. Za szybą widziałem produkty, ale było zamknięte. Srogo się więc zawiodłem, na szczęście miałem jeszcze trochę jedzenia, ale takiego raczej niekonkretnego typu batoniki itd. - w plecaku. Kilkanaście osób, które były na szczycie siedziały przy budynku, ja poszedłem posiedzieć na to podwyższenie, gdzie są kamienie i można bardziej podziwiać widoki. Po posileniu się i dwudziestokilkuminutowym odpoczynku ruszyłem dalej. Tym razem celem był Giewont, a po drodze Kopa Kondracka, do której miałem dwie godziny drogi. Trasę w drugą stronę, najpierw przez Czerwone Wierchy, a potem aż do Kasprowego pokonałem 13 lat temu jeszcze będą w liceum. Teraz więc odcinek do Kopy Kondrackiej miałem okazję przejść w drugą stronę i była to pewnego rodzaju wycieczka sentymentalna. Droga jak wiadomo jest raczej spokojna, ale trzeba uważać idąc zboczem, bo ścieżka nie jest zbyt szeroka i w razie upadku można lekko się zsunąć... To tak łagodnie mówiąc. Tu jednak nastąpił dla mnie powrót do pełni sił i spokojnie mogłem iść dalej pokonując zejścia i wejścia, które jednak były dość łagodne. Po półtorej godziny dotarłem do Przełęczy pod Kopą Kondracką i szczerze mówiąc zbliżając się od kilkudziesięciu minut nie do końca byłem pewien czy góra bardziej odległa (Małołączniak) nie będzie moim pośrednim celem. Na szczęście nie. Podejście na Kopę Kondracką było też dość ostre, ale raczej krótkotrwałe. Mam taki swój sposób, który trochę zapobiega frustracji związanej z subiektywnym poczuciem braku zbliżania się do szczytu w odpowiednim tempie. Po prostu nie patrzeć cały czas na cel, tylko pod nogi i na najbliższe kilka metrów. W ten sposób robię jakieś 150 kroków, przystaję na chwilę, odpoczywam i wtedy mogę spojrzeć dalej – tak, wtedy ma się poczucie, że kawałek się przeszło. Mimo to na Kopę wszedłem bez problemu. Tam chwila odpoczynku po dwugodzinnej drodze, tradycyjnie kilka fotek i już czas na Giewont, który był teraz już na wyciągnięcie ręki. Trzeba powiedzieć, że idąc na odcinku Kasprowy Wierch – Kopa Kondracka, obracając się cały czas za siebie i obserwując Kasprowy z coraz dalszej odległości – robi bardzo ciekawe wrażenie – stacja na szczycie wygląda bardzo efektownie. Na drogowskazie do Giewontu z Kopy Kondrackiej jest godzina. Było już po 18, więc musiałem sobie dokładnie przemyśleć, jak to czasowo będzie wyglądało, żeby nie dopadł mnie zmierzch. Zakładałem, że ostatnie pół godziny drogi mógłbym pokonać już praktycznie po zmroku, gdyż wiedziałem, że odcinek z Polany Strążyska do końca szlaku jest szeroką ścieżką. Trzeba było jednak tak obliczyć czas, żeby do tej drogi zdążyć jeszcze za dobrej widoczności. Z tego powodu zacząłem rozważać, czy nie odpuścić wejścia na Giewont. Jednak ja, jak to ja, nie odpuściłem. Więcej niż przeciętna czasu zajęło mi dojście do Kondrackiej Przełęczy, a to z powodu kozic górskich, które na kilka minut zagrodziły mi drogę. Pierwsze już widziałem przy wejściu na Kasprowy, teraz kolejne pojawiły się centralnie na ścieżce. Nie były płochliwe, ale musiałem poczekać, aż same zejdą z drogi. W końcu dotarłem do przełęczy, gdzie spotkałem dwójkę turystów, którzy zeszli z Giewontu. Po krótkiej rozmowie udałem się w kierunku łańcuchów. Na rozwidleniu pomiędzy szlakiem zejściowym i wejściowym spotkałem ostatnie osoby na swojej drodze tego dnia. Były to dwie dziewczyny, które powiedziały, że na szczycie nie ma już nikogo. Pamiętając wejście na Giewont z wycieczki szkolnej, wiedziałem, że trudno nie będzie. Po kilkunastu minutach byłem już na górze. Piękne widoki już nie tylko na Tatry, ale także na Zakopane, Gubałówkę. To była godzina więc mogłem podziwiać widoki o zachodzie słońca. Niestety z powodu upływającego czasu nie mogłem zabawić tam na dłużej, więc na szczycie byłem niecałe dziesięć minut, ale co się napatrzyłem to moje. Ogólnie w drodze na i z Giewontu napotykamy bardzo zdradliwe śliskie, „wypolerowane” kamienie. Naprawdę trzeba uważać, żeby nie zaliczyć upadku. Dlatego generalnie łańcuchy przy takim wejściu konieczne by nie były, właśnie gdyby nie te kamienie. Zejście odbyło się spokojnie i ok. ruszyłem czerwonym szlakiem. Giewont ma to do siebie, że żeby na niego wejść od strony Zakopanego, trzeba go najpierw obejść. Mimo że nie jest to wysoki szczyt w kontekście innych w Tatrach, to jednak cała góra jest dla mnie jedną z najbardziej monumentalnych. Z Zakopanego widać ją w całości, a także gdy patrzy się z dołu na podejście – również można takie wrażenie odnieść. Udałem się więc w drogę powrotną. Czerwony szlak na zejściu jest trudny w tym sensie, że wymaga stałej koncentracji, gdyż nie tylko kamienie, ale także ziemia jest po prostu śliska. Wymaga to dość dużo wysiłku, a sama droga po tylu godzinach marszu jest dość żmudna. Rekompensowały to widoki o zachodzie słońca, co prawda Tatry Wysokie były już zasłonięte, ale pejzaże w kierunku Dolin Kościeliskiej, Chochołowskiej, a także wielu wielu dziesiątek kilometrów dalej – zapierały dech w piersiach. Na kontemplację jednak czasu już za bardzo nie miałem i tak schodziłem, schodziłem... Bardzo ciekawy moment to „Szczerbinka”, po której trzeba się trochę wspiąć. To urozmaicenie w czasie monotonnej drogi było jak zbawienie, nawet jeśli było „pod górę”. Niedługo za nią w końcu zaczął się las, czyli zapowiedź, że meta jest coraz bliżej. Ciągle co prawda były dość śliskie kamienie po drodze, ale było ich już trochę mniej. Do lasu wchodziłem, gdy zmierzchało, ale widoczność była jeszcze dobra. W końcu dotarłem do Przełęczy w Grzybowcu, gdzie do czerwonego szlaku dołączył czarny, prowadzący z Doliny Chochołowskiej. Teraz tylko miałem przed sobą kilkadziesiąt minut Grzybowiecką Doliną aż do Polany Strążyska. Droga przebiegła w spokojnym, równym tempie, ale mimo że wszystko w lesie, trzeba uważać, aby się nie pośliznąć, gdyż coraz większa liczba wilgoci ze strumyków i potoków sprawiała, że koncentracja musi być zachowana. W końcu dotarłem do Polany Strążyska, gdzie napotkałem przewidywaną szeroką ścieżkę. Było już prawie całkiem ciemno, ale to już nie miało większego znaczenia, bo kontury drogi było dobrze widać. Przede mną miało być jeszcze 35 minut drogi. Przyznam, że niespecjalnie chciało mi się już, aby droga ta się dłużyła, więc jakąś jedną trzecią po prostu... przebiegłem żwawym truchtem. Aż dziwne, że po tylu godzinach marszu bez problemu mogłem jeszcze podjąć się biegu – choć to chyba jednak przez większą część dnia pracowały inne partie mięśni. Tak więc po niecałych 30 minutach moim oczom ukazały się bardzo wyraźne światła. Ulica Strążyska (na której miałem nocleg) była już przede mną. Ostatnie kilkadziesiąt metrów i znalazłem się ma mecie szlaku. Do pensjonatu miałem jeszcze jakiś kilometr po asfalcie. Na szlak wszedłem o godzinie 7 rano, skończyłem o 22, czyli miałem za sobą 15 godzin drogi i jakieś 30 kilometrów. W jej trakcie zaliczyłem kilka postojów, pół godziny w Murowańcu, pół godziny na Kościelcu i Kasprowym. Do tego pomniejsze dziesięcio- lub kilkuminutowe na Nosalu, nad Czarnym Stawem, na Kopie Kondrackiej i na Giewoncie. Dodatkowo chwile postoju na zdjęcia czy w wyniku zmęczenia w drodze na Kasprowy. W góry nie chodziłem od lat, poza sporymi trasami w Beskidzie Śląskim rok i dwa lata temu. Teraz jednak zaprawa w postaci trasy Zawoja – Korbielów (przez Babią Górę), Wisła – Stożek – Czantoria – Ustroń, Korbielów – Milówka (przez Pilsko) i w końcu wycieczka na Skrzyczne, dały wystarczająco kondycji, aby wybrać się w całodniową wycieczkę w Tatry. Pogoda przez cały dzień była wspaniała, słonecznie, bez deszczu, ale też nie upalnie. Całość spowodowała, że apetyt na górskie wyprawy się zaostrzył i już myślę powoli, co dalej. Niech stopnieją śniegi na niektórych szlakach, a wtedy będziemy zdobywać kolejne góry. Michał Murzyn

wejście na kasprowy wierch forum